„ZNÓW ZJEBAŁAŚ, EWO” – CZYLI O TYM, DLACZEGO JEŻĘ SIĘ NA HASŁO: RODZICIELSTWO BLISKOŚCI

Zacznę od tego, że idea jest przezacna. Wspaniała. Godna naśladowania, bardziej niż cokolwiek innego. W teorii, gdyby tak każdy rodzic sumiennie odrobił lekcję, można by trwale wyeliminować ze społeczeństwa jednostki z problemami, stworzyć idylliczny świat ludzi szczęśliwych, nie wymagających nawet ćwierć sesji terapeutycznej, tworzących ze sobą nawzajem wyłącznie zdrowe relacje. Niestety, jak wiele pięknych idei, również ta nastręcza moc trudności na etapie wdrażania w życie. 

Bo wiecie, komuniści też chcieli super. No, ale serio. Wrzućcie sobie hasło “komunizm” w Wikipedię. Czy to nie brzmi bajecznie: społeczeństwo bez klasowych różnic, oparte na wspólnocie? Że nie pykło, to już wiemy. Nie chcę, brońciepanieboże, idei mającej na celu wychowanie zdrowych psychicznie ludzi wrzucać do jednego wora z doktryną, która w efekcie okazała się zbrodniczą. No, ale ja widzę taką malusieńką analogię. Nazwijmy rzecz po imieniu – to UTOPIA. 

Nie chcę przez to powiedzieć, że w Rodzicielstwo Bliskości nie umie nikt mi znany. Że nikomu nie wychodzi. Znam parę rzadkich egzemplarzy, które całkiem ogarniają kuwetę.

Jednakże większość z nas, które zapoznały się z teorią, a podczas lektury w zachwycie kiwała głowami co drugie zdanie, podzieliła się na dwa obozy. Pierwszy to obóz tych, którzy wypaczyli piękną ideę, czyniąc z niej karykaturę. Drugi natomiast stanowią ci, którym mimo usilnych starań sport ten średnio wychodzi, co w konsekwencji skazuje ich na kocioł wyrzutów sumienia. A rodzic szarpany wiecznym poczuciem winy, to bardzo nieszczęśliwy rodzic. (Jest jeszcze promil tych, którzy zwyczajnie, całkiem świadomie, machnęli na to wszystko ręką. I to im zazdroszczę najbardziej.)

Jak wygląda ta pierwsza grupa, zapewne wiecie. Uczynić karykaturę z każdej idei to właściwie samograj. Wystarczy nie doczytać, źle zinterpretować, wyolbrzymić, zrozumieć wybiórczo. Albo celowo nagiąć. Każdemu z nas, choć raz w życiu, zdarzył się taki proceder, jak wypaczenie czegoś z jego pierwotnego sensu.

Mam zatem w swoim gronie takich, którym rozumienie Rodzicielstwa Bliskości lekutko się rozjechało. Pierwszy to rodzic, którego dziecko jest zeżarte próchnicą po szpik, gdyż nie wolno lekceważyć braku zgody na ingerencję w obrębie ciała dziecka, będącym przecież indywidualnym, niezawisłym bytem. Drugi to rodzic, którego dziecko zachowuje się w miejscach publicznych tak, jak prawdopodobnie zachowywałby się Mowgli z Księgi Dżungli, gdyby przenieść go z dżungli w miejsce publiczne (należy szanować odrębność dziecka oraz jego prawo do ekspresji). Trzeci zaś to rodzic, którego latorośl bezceremonialnie oznajmia temuż/nauczycielowi/babci, że nie użyczy mu swojego ołówka/kocyka/kubeczka, gdyż nie ma na to ochoty (należy uszanować jego sprzeciw, wszak ołówek/kocyk/kubeczek należą do niego, ma prawo nie chcieć go użyczać bez względu na okoliczności). To takie trochę ładniej ujęte: spierdalaj, babciu/mamo/pani nauczycielko. 

Mnie jednak najbardziej zajmuje obóz drugi: tych targanych poczuciem winy. Zapewne dlatego, że sama doń należę.

To rodzice w rozterce. Znają piękną teorię, ale życie weryfikuje ją negatywnie. Sporo pracują, bywają zajechani, sfrustrowani, często padają na pysk. Kochają swoje dzieciaki najbardziej na świecie, ale czasem marzą, żeby wszyscy, również one zeszły im z oczu (szczególnie wtedy, gdy manifestują swoje niezadowolenie, prawo do samostanowienia, prawo do wnoszenia sprzeciwu i takie tam różne prawa).

Czasem warkną, podniosą głos, użyją niewyszukanego słowa. Czy powinno się do dzieci warczeć, krzyczeć lub używać nieobyczajnego słownictwa? Na pewno nie. Robię to jednak, a ponieważ znam wytyczne, czuję się podle.


O, albo kary. Każdy z argumentów przeciwko stosowaniu kar przemawia do mnie. Właściwie słuchając wykładu na ten temat na jednej z konferencji, patrzyłam w wykładającą z zachwytem i onieśmieleniem godnym dziatek z Medjugorje. Wróciłam do domu z Planem. Ale Plan się rozpełzł. Nie zawsze mam czas, siłę i energię godzinami gadać jak do słupa (przepraszam najmocniej – tłumaczyć ważkie kwestie). Czasem po prostu łatwiej wrzasnąć: zapomnij o kompie w tym tygodniu, smarkaczu! Co następuje potem już wiecie. Fala złego samopoczucia. Oczyma wyobraźni widzę Juula, Stein i Musiałową, którzy z rękoma założonymi na piersi, symultanicznie kręcą głowami i wywracają gałkami ocznymi. Znów zjebałaś, Ewo. Karygodne jest to, co robisz. Zupełnie nie dojrzałaś do rodzicielstwa jakiegokolwiek, a bliskości to już w ogóle! 

Nie wiem, wydaje mi się, że mimo wszystko jestem niezłym rodzicem. Działam intuicyjnie. Kocham, przytulam, wspieram. Oferuję pomoc. Wożę na zawody, ocieram łzy porażek i emanuję dumą przy zwycięstwach. Mówię dużo dobrych słów. Pamiętam, żeby nie dodawać rodzynek do sernika (nie lubią) i kupować chałkę (lubią). Przed zaśnięciem otulam kołderką. Rozmawiam. Przepraszam za wszystkie fakapy.

Szkoda tylko, że widzę ich, tych fakapów, znacznie więcej niż kiedyś.
Szczerze mówiąc przed erą rodzicielstwa bliskości byłam dużo szczęśliwszym człowiekiem.


Tekst: Ewa Cendrowska

Zdjęcia: Stocksy