Odpowiedziałam ostatnio zupełnie szczerze na pytanie, co najbardziej rozczarowało mnie w macierzyństwie. Zaskoczyłam wszystkich, bo wcale nie mówiłam o nieprzespanych nocach, braku wolnego czasu, poczuciu niespełnienia. Powiedziałam, że najbardziej zawiodły mnie inne matki. Te same, z którymi dzieliłam ból porodowy i domniemania, „jak to będzie”.
To nie będzie jednak tekst o tym, że matka matce wilkiem – szczególnie ta anonimowa, w internecie. To nie ma być też tekst o tym, że macierzyństwo zmienia punkt widzenia. Że wydajesz na świat dziecko i nagle, ot tak, pstryk – przestrajają Ci się priorytety, a życie nabiera sensu. O nie, nie, nie, droga Czytelniczko. Jeśli choć przez moment pomyślałaś, że właśnie zacznę rozpływać się nad zaletami posiadania potomstwa, gloryfikując stan błogosławiony i wywyższając pod niebiosa bycie rodzicem, to znak, że chyba jeszcze dobrze się nie znamy. Wychodzę bowiem z założenia, że rodzicielstwo to twardy orzech do zgryzienia. Na jednych nie zrobi większego wrażenia, inni połamią sobie na nim zęby. Koniec metafor, przejdźmy do konkretów. W tekście dla Women’s Health (jeśli jeszcze nie wiecie, co miesiąc pisuję tam felietony) opisałam trzy najważniejsze rzeczy, które według mnie zmieniają się po urodzeniu dziecka – oprócz kobiecego, rzecz jasna, ciała.