Książka „Zaraz będzie po wszystkim” spuściła mi emocjonalny wpierdol. Zdzieliła po mordzie i kazała mi tu, zaraz, natychmiast zastanowić się nad swoim powierzchownym życiem.
Tu nawet nie rozchodzi się już o to, że podobała mi się sama treść, ale o to, co ta książka mi zrobiła. A zrobiła wiele.
Pokazała, że za numerem PESEL, za zwojem zmarszczek i przygarbioną sylwetką okutaną w melanżowy sweter kryje się człowiek. Człowiek, który już czasem zapomina kim jest, zdarza mu się zrobić pod siebie i nie panować nad sobą, ale nadal: myśli, czuje, analizuje…
„(…) Teraz zmieniają wariatce pieluchę. Ale smród. I z tych cewników wylewanych (…) Na starość węch słabnie. Całe szczęście, bo generalnie to się Panu Bogu nie udała.
Grzegorz Uzdański stworzył portret ludzi umęczonych: okolicznościami, biologią, czekaniem na koniec swojego biegu, przewidywalnością.
Jego książka to właściwie strumień świadomości spisany na trzy głosy: Jadwigi – pensjonariuszki domu starców, pielęgniarki Agaty oraz Tomka – wolontariusza. Każdy z nich jest na innym etapie swojego życia, każdy z nich tę samą rzeczywistość odbiera z innego punktu widzenia (siedzenia).
To, co w tej książce uderza, to realizm. Tu nikt się nie czai przed tym, by powiedzieć, że starość jest straszna. Nikt się nie szczypie, pisząc, że fizjologia z ładnym zapachem niewiele ma wspólnego. Uzdański bierze czytelnika za fraki i mówi: oto, ty teraz spojrzysz na życie oczami starych ludzi. Nie chcesz? No co ty nie powiesz?
(…) I to pomaganie, najbardziej upokarzające ze wszystkiego, te wszystkie nieprzytomne mają dobrze, bo nic nie rozumieją, im nie przeszkadza, a mnie przeszkadza, i póki przeszkadza, to mam jeszcze resztki kultury, resztki rozumienia jakiegoś własnego, więc dobrze, że przeszkadza, ale te nieprzytomne mają lepiej”.
Zastanawialiście się kiedyś, co się czuje, kiedy przez lata rytm dnia wyznaczają posiłki oraz programy w telewizji? Jak to jest wyczekiwać spotkania z rodziną – jednego na tydzień, miesiąc, rok. Jak wytrzymać cały dzień w jednej, maks dwóch pozycjach: leżącej, albo siedzącej -wybieraj.
Jak to jest już nie liczyć się, kiedy pielęgniarki i personel mówią do ciebie w liczbie mnogiej, albo jak do dziecka. Albo zakładają, że skoro nie kontrolujesz swoich potrzeb fizjologicznych, analogicznie nie czujesz, nie myślisz, nie potrzebujesz. Że można Ci wepchnąć tic-taca zamiast tabletki, jesteś już stara i tak to łykniesz. Że można nie słyszeć, co mówisz i przepędzać Cię nieczule, jak natrętną muchę. A Uzdański pokazuje, że ty babko właśnie czujesz; że siedzisz na tym wózku, osaczona zapachem moczu sąsiada i wspominasz, jaka to kiedyś byłaś czuła na zapachy, jak lubiłaś się ładnie ubierać i czytać książki…
No cóż, powiem Wam moi drodzy, że lektura dzieła Uzdańskiego była dla mnie fantastyczną przygodą. Wszystko spina się tu tak, jak należy: od ciekawej okładki, po niesamowicie adekwatny i intrygujący tytuł, na niespotykanej wrażliwości społecznej skończywszy. Na początku trochę rozczarowana byłam zakończeniem, liczyłam na coś bardziej spektakularnego. Potem zrozumiałam, że ten brak zwrotu akcji, brak tragedii, to celowy zabieg. Że kiedy trzeba dalej żyć, nie wiedząc jeszcze jak długo i po co, to to jest prawdziwy dramat.
Nie ma tu zbędnego patosu, o który przecież przy tematyce śmierci, choroby, starości nietrudno. Nie ma niepotrzebnych fragmentów.
Nie ma happy endu.