To dziwne, że z jednej strony szczycimy się tym jaką mamy kontrolę nad światem – nad ilością kurzu na blacie, nad kolorem lakieru na paznokciach, nad dodatkami na pizzy. A z drugiej dopadają nas niekontrolowane napady większych i mniejszych ochot, które przejmują kontrolę nad naszym życiem i którym chcąc nie chcąc trzeba się podporządkować.
Weźmy taką ochotę na coś słodkiego. Nie do końca wiadomo o co chodzi, bo na pewno nie o cukierki, ani tym bardziej posłodzoną herbatę. Można się domyślać, że to jedno z takich trójkątnych ciast, których zdjęcia krążą po Internecie. To wszystko tak w człowieku narasta, że nawet jak jest ubrany co najwyżej do leżenia pod kocem to jest się w stanie rozebrać i ubrać na nowo, żeby wyjść do cukierni i kupić to, na co w ustach stanie mu ślinka. Gorzej jeśli chce się kupić coś nie koniecznie do jedzenia. No jak to co? Coś.
Wejść do galerii, wydać pieniądze i stać się właścicielem. Nad tą dziką rządzą wisi jednak jakieś fatum, bo zazwyczaj gdy tak mocno się chce, na półkach nie ma nic. Znaczy leży i to nawet dużo, ale nie ma.
I przemierza się kilometry w poszukiwaniu czegoś bliżej nieokreślonego, a po kilku godzinach żałuje, że nie włączyło endomondo.
My kobiety osiągnęłyśmy już wszystko w dziedzinie kreowania własnych potrzeb. Nie ma dla nas rzeczy totalnie niepotrzebnych, a może bardziej – są potrzeby, które nie zostały jeszcze odpowiednio zmaterializowane. Toteż rozsądnie jest kupić kubki z napisem „milk”, bo kto wie, jak smakuje z nich ciepłe mleko z masłem i cynamonem. Dobrze też zabrać do domu kwitnącego storczyka, bo być może uparte liście domowników wezmą z takiego nowego lokatora przykład i zdecydują coś z siebie wypuścić.
Mimo, że wiekiem bliżej nam do garsonki, warto mieć w szafie ciepły kombinezon z uszami i ogonkiem.
No i najważniejsze – puchate poduszki, niby znowu turkusowe, ale jakby w trochę innym odcieniu. Potrzebne, a jakby inaczej. Może nie podciągnie się tego pod hygge, ale jakaś klauzula w feng shui chyba się znajdzie.
Różne są techniki kupowania. Jedni wchodzą do sklepu, czują impuls, chwytają przedmiot i biegną do kasy. Jakby się tak głębiej zastanowić to bardzo zdrowe podejście, a już na pewno gwarantujące choćby chwilowe zadowolenie. Inni w zakupy angażują emocje. Wchodzą, dotykają, myślą, robią zdjęcia, po czym wychodzą, żeby za piętnaście minut wrócić jeszcze raz. Kiedy wchodzą tam po raz trzeci wydaje im się, że sprzedawca zaraz zaproponuje im kawę. Bo liczy się kolor, liczy się kształt, liczy się to czy gdzieś we wszechświecie nie ma czegoś podobnego, ale ładniejszego. Nie wiadomo czy kupić, czy nie kupić, czy może iść się przejść, ochłonąć i wrócić po raz czwarty. Serce dygocze, głowa pobolewa tak jakby czerwony sweterek albo zestaw kubeczków miał zostać z nami na całe życie. Ostatecznie nie wiadomo co zrobić, bo można wrócić do domu z niczym i skazać połowę dnia na zmarnowanie, albo kupić i przeżywać, czy aby na pewno ta decyzja była rozsądna i skąd w ogóle to dziwne uczucie załamania i smutku, skoro cel został zrealizowany.
Pozakupowy kac jest naprawdę bardzo trudny do uśmierzenia. Bo nie pomoże tu ani drzemka, ani woda z cytryną, ani nawet domowy rosołek. Trzeba się jakoś sprytnie przekonać, że ta jedna rzecz z jeszcze wiszącą metka ma się nijak do wieczności i naprawdę nie wpłynie na resztę naszego życia. Fakt, nie jest to łatwe, szczególnie jeśli ma się somatyczne objawy depresji. Ale próbować warto. Może zjeść coś? Może coś słodkiego?
Tekst: Katarzyna Wróbel