Siedzimy sobie na imprezie, dziesięć par przy stole, na stole dziesięć misek z najlepszych domowych serwisów. Sałatka z egzotycznym owocem na wierzchu, papryka z farszem, wege szaszłyki. Gadka się klei, piwa syczą, a między wierszami startuje nieme głosowanie na danie tego wieczoru. Jurorzy chwytają widelce, a pierwsze punkty za dokładki lecą na konta autorek najlepszych dań.
Gryz za gryzem, jedne dostają rumieńców, do innych dociera, że mogły potrzymać karkówkę pół godziny dłużej. W międzyczasie trochę się gada. O tym, że ktoś rzucił robotę, że ktoś nie rzucił roboty, o sukience w maki i o wakacjach w dziczy. Czas leci, słupki samooceny rosną i spadają, bukmacherzy rozkładają ręce, bo nijak da się przewidzieć, kto z tej imprezy wyjdzie z siebie zadowolony, a kto odchoruje ją cały nadchodzący poniedziałek.
Właściwie to nie wiem, dlaczego jest tak, że w konkursie na swojego ulubionego człowieka nie występujemy w roli faworyta.
Lubimy wytknąć sobie coś, co nigdy nie było częścią nas, a co przypadkiem zauważyłyśmy u kogoś obok. Porównujemy nasze wakacje na wsi, do cudzego all inclusive. Podziwiamy czyjąś swobodę mówienia i wytykamy sobie długie pauzy na myślenie. Zestawiamy czyjegoś warzywnego gołąbka ze swoim chlebkiem bananowym. Porównujemy, jak na tle innych idzie nam w życie. I choć cenimy swoją indywidualność, więcej punktów zgarniamy za wszechstronną poprawność.
Żeby wziąć udział w tej zabawie wcale nie trzeba mieć kompleksów na każdą literę alfabetu, ani poczucia własnej wartości pokrytego mułem i wodorostami. Jesteśmy nastawione na zbieranie punktów w dziedzinie: wałek na brzuchu, stylowy salon i umiejętność łączenia koszuli w paski ze spodniami w paski. Nie wiem czy dążymy bardziej do normalności, doskonałości, czy to taki skutek uboczny szukania siebie samych. Zbieranie odnośników i życiowy rekonesans, żeby za jakiś czas móc precyzyjnie określić kim ja w ogóle jestem i o co mi tak właściwie chodzi. Nie wiem.
Chcemy, żeby nasze uda stykały i nie stykały się jednocześnie. Chcemy ubierać się luźno i po swojemu, a regularnie kłuje nas myśl, że nie chodzimy w garniturze z lampasem. Chcemy być wodzirejem imprezy i spędzać spokojne wieczory zakopane w kocu z frędzlami. Chcemy pracować kreatywnie i wracać o piętnastej do domu. Chcemy mieć widok z najwyższego piętra wieżowca i zobaczyć sarenkę za oknem. Chcemy mieć dzieci i nie mieć dzieci.
Chcemy być sobą, ale swędzi nas, że nie jesteśmy tacy, jak wszyscy.
Trzeba stawiać naprawdę mocne kroki, żeby nie dać się strącić do rowu z potrzebami jakie narzuca nam świat. Albo nie wskoczyć tam na bombę, a potem narzekać, że nie wzięło się pływaczek i koła. Chyba nikt w życiu nie miał od nas tylu oczekiwań, co my same. Najdziwniejsze, że nie bardzo mamy nad tym kontrolę, bo porównywanie między sobą się dzieje. Po prostu. Fundujemy sobie na zmianę przykrość, ulgę, niedosyt i wdzięczność.
Może to niezdrowe, a może tak wygląda życie. A może po prostu kiepsko wychodzi nam bycie sobą.
Tekst: Katarzyna Wróbel