Jest taka popularna weselna tradycja – o północy panna młoda zamyka oczy, zamiata do rytmu zmęczoną całym dniem suknią ślubną i rzuca welon w stronę zaproszonych panien. Tradycją jest też to, że połowa niezamężnych dziewczyn za pięć dwunasta czai się obok parkietu, a drugą połowę naganiają kochane ciotki, aż wreszcie imiennie zaprasza wynajęty wcześniej wodzirej. Te pierwsze są skoncentrowane i zdeterminowane jak na maturze z matmy, te drugie odwracają wzrok, kiedy panna młoda symuluje zamach. Niby tylko zwyczaj, ale lepiej dmuchać na zimne.
Życie tak się poukładało, że dziewczyny już od czasów przedszkolnych dzielą się na dwa kontr-obozy. Jedne noszą przy sobie trzy paczki chusteczek, drugie notorycznie zaciągają chusteczkowy kredyt. Jedne zapychają się rządkiem czekolady, drugie zagryzają mleczną tabliczkę słonymi paluszkami, a paluszki spontanicznym zestawem powiększonym.
Są też takie, które wyznaczają widełki czasowe, w których to partner musi zdążyć zejść do parteru i zadać sakramentalne pytanie, ale i takie, które boją się kolacji bez okazji, które w stresie obchodzą Święta Bożego Narodzenia i które mają nadzieję, że każdy upadek na kolano szczęśliwie zakończy się wiązaniem buta.
Małżeństwo wydaje się pewnego rodzaju zwieńczeniem. Tych spacerów po parku, tych kasowanych i pisanych na nowo SMS-ów, tych wypadów do multipleksów, kiedy ważny nie był film, a wyjście do kina. Robi się to rzecz jasna z miłości i w imię odstąpionej rzeszy ostatnich frytek z miski. Tylko po co tak szybko się wieńczyć skoro ledwo co zaczęło się życie. Koleżanki napierają, nieubłaganie nadciąga fala zaręczyn wakacyjnych. Razem z programem Bikini 2018 ruszy przyjacielska debata na temat: staż w związku, a prawdopodobieństwo oświadczyn tego lata. Mam wrażenie, że część z nich po prostu chce założyć białą suknię i zostać panną młodą, bo decyzja o zostaniu żoną nie może przychodzić z taką łatwością.
Trudno kupić buty na wiosnę, a co dopiero mówić o wybieraniu mężczyzny, który byłby na wszystkie pory roku. Który by nie uwierał, nie robił odcisków, był milutki jak kapeć i dzielny jak kozak.
Ślub to chyba jedyna tak długoterminowa deklaracja, a perspektywa całego życia dodaje temu całemu wydarzeniu nieco smaczku i dramaturgii. To trochę jakby lecieć na Marsa i nigdy nie wrócić, a przy tym smarować ziemskie bułki ziemskim masłem i nakładać na nie ziemskie pomidory. Zaręczyny to trochę zamach na swoją niezależność. Myśl, że jest się połówką jabłka, która za moment stanie się całością delikatnie stresuje. Nie ma przecież pewności, że w tej drugiej części nie zagnieździ się robak, którego będzie trzeba wspólnie eksmitować. Nie ma też pewności, że samemu jest się wzorcową połówką z atlasu sadowników. To bardzo trudne świadomie obiecać komuś wytrwałość.
Mam znajomą, która bardzo lubi się zaręczać. Na palcu miała już chyba ze trzy różne pierścionki. Pech, że po tych zaręczynach jakoś wszystko się rozpadało. Może nie mogli się dogadać, czy na weselny obiad podać rosół czy krem z borowików. Zresztą jak takie zaręczyny miałyby w ogóle wyglądać. Trzeba się popłakać, albo zatrząsnąć głosem? I czy to miałoby się stać jakoś spektakularnie i niespodziewanie? Jakoś tego nie widzę. Dostajesz zaproszenie na kolację i już wiesz, co się święci, przecież nie masz w zwyczaju regularnie odbierać zaproszeń do restauracji. A potem co. Jesteś cięższa o pół kilo steka i kilka gram złota.
Ale może ta nadwaga w tym jednym wypadku faktycznie wychodzi na lepsze?
Tekst: Katarzyna Wróbel
Zdjęcia: Zuza Frankowska