Krąży legenda o studentach, którzy jedzą chleb posmarowany nożem. Coś nie chce mi się w to wierzyć, bo większość, których spotykam trzyma w ręce papierowy kubek z kawą.
Chodzenie z kawą po mieście awansowało z rodzaju fanaberii do normalności. Robienie sobie przyjemności w dni powszednie bardzo spowszechniało i nie kłuje już w oczy.
Najedzony student też nie wydaje się być dziwactwem, nawet jeśli przed chwilą zagryzał gnocchi, albo inne danie, którego wymowę trzeba sprawdzić w internecie.
Żyjemy na wyższym poziomie, żyjemy nie zaciągając hamulca. Zupka chińska jest z reguły kaprysem, rzadziej konsekwencją rzeczywistości.
Babcie czekały w kolejce po kawę i wracały z butelką octu. Mamy poszły o krok dalej, bo na poczekaniu robią filiżankę rozpuszczalnej. A my chcemy świeżo mieloną kawę z ekspresu 20 bar, oczywiście z cukrem. Najlepiej brązowym i najlepiej już. Jesteśmy pokoleniem, które zwraca uwagę na to czy je z duraleksu czy z białego, kwadratowego talerza. I zdecydowanie wolimy kanciastą porcelanę. Nie wiem jak to się stało, chyba graliśmy na kodach.
My, dzieci z dobrych domów mieliśmy lepiej. Chodziliśmy na dodatkowy angielski, jedliśmy bułki z Nutellą i pojechaliśmy na wymarzone studia. Na tych studiach okazało się, że życie z pomocą rodziców i legitymacji studenckiej wygląda całkiem znośnie, jednak razem z kolejnymi zaliczanymi semestrami przyszła świadomość, że ta kwazi-samodzielność będzie musiała kiedyś się skończyć. Nosimy w sobie potrzebę autonomii i rozwoju, a jednocześnie strach, że żyjąc na własny rachunek pozdzieramy sobie kolana.
Rodzice mieli łatwiej. Trudniej ale łatwiej.
Wszystko przyszło stopniowo, w dawce, którą trudno było się zachłysnąć. A my co? A my mamy. I boimy się, że kiedyś to wszystko się skończy.
Jesteśmy złaknieni większych miast i większych możliwości, chociaż wymyślenie jak sensownie to wszystko wykorzystać często doprowadza do szału. Ostatecznie nie wiadomo kto ma bardziej pod górkę – ludzie, których przyszłość determinuje zawód i nadciśnienie rodziców, czy ci, którzy mają co do tego wolną rękę. „Możesz być kim chcesz” to ulubiona wstawka trenerów i przebojowych rodziców, ale paradoksalnie to najgorsze zdanie jakie można usłyszeć rozpoczynając dorosłe życie. Chcemy być ważni i dążyć do czegoś ważnego, ale nie do końca wierzymy, że to wszystko pójdzie tak gładko jakbyśmy tego chcieli.
Boimy się, że razem z wyjściem na swoją życiową prostą zaryjemy nosem w ziemię. Że zachciankę zdominuje rozsądek, a z tego rozsądku życiem zacznie dyrygować powinność. Boimy się strącenia poprzeczki, którą powiesiliśmy sobie nad głową.
Trudny to sport wchodzenie w dorosłość.
Trudno też startować z wysokiego C.
Tekst: Katarzyna Wróbel
Zdjęcie: Magdalena Malinowska